Kronplatz

05 Marzec 2012

To był mój drugi wyjazd prasowy do Południowego Tyrolu. W gronie 10 dziennikarzy przeżyłam ponownie bardzo intensywny weekend...

2 marca z Warszawy wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem. Miałam przy sobie dobrą książkę, którą swoją drogą próbuję skoczyć od 2 miesięcy ( czytanie w domu nie należy do łatwych zadań, dlatego zaczęłam na zajęcia do centrum jeździć autobusem, bo łącznie mam prawie godzinę, podczas której mogę nadrobić zaległości ).

Lot do Monachium zajął 1,5 godziny. Czasami dłużej jadę do mojej mamy na Kabaty...

Na lotnisku już czekał na nas autobus, z lekko podirytowanym kierowcą, któremu trudno było zrozumieć, że nikt z nas nie jest odpowiedzialny za to spóźnienie.

Mimo to w bardzo miłej atmosferze dotarliśmy do hotelu Post w miejscowości Olang w południowym Tyrolu.

Po kolacji wszyscy ( przed 24.00 !) poszli spać, co dość mocno dało mi do zrozumienia, że każdy poważnie traktuje sportowy charakter wyjazdu:-)

W sobotę pobudka i piękne słońce!

Zaczęliśmy od wypożyczenia sprzętu, a następnie jedną z kolejek wjechaliśmy na Kronplatz. Na górze - patelnia. W cieniu po godzinie 16.00 było plus 14 stopni, dlatego wolę nie zastanawiać się, ile termometry wskazywały w południe. Moja temperatura z pewnością nie wynosiła 36 i 6 . Purpurowa twarz i mokra, przyklejona do pleców podkoszulka. Największym błędem było założenie różowych, polarowych kalesonów, które tak dobrze sprawdziły się w Szczyrku przy -20...Ale może nie będę tego opisywać.

Jazda sprawiała trochę wrażenie skręcania na ...piasku. Mokry, lepiący śnieg nie był łatwy do opanowania, ale widoki, długość i różnorodność tras rekompensowała wszystko. Po prawie 3 godzinach jeżdżenia doczekałam się upragnionej przerwy. Czułam jak moje drżące uda błagają mnie o odpoczynek. Chyba nie byłam jedyna, dlatego obiad przeciągał się w nieskończoność. Jeszcze jedna kawa, a teraz ciasteczko, no może jednak lody... Oj lody były py-sznoś-cio-we! Dwie waniliowe kulki zwieńczone dużą ilością bitej śmietany pływały w obłędnym musie malinowym. No, po takiej uczcie trzeba się w końcu ruszyć.

Dlatego znowu jeździliśmy, jedliśmy i znowu jeździliśmy i ... o 22.30 wróciliśmy do hotelu. Dałam radę jeszcze tylko zdjąć kurtkę oraz spodnie i... padłam.

Drugiego dnia mieliśmy najpierw wspinać się pod baaaardzo wysoką górę na rakietach śnieżnych, a potem zjechać w dół na sankach Bockl... Gdy zobaczyła konstrukcję, której podstawę stanowiła jedna, przecięta na pół narta , znowu oblałam się potem. Tym razem zimnym.

Wspinaczka okazała się kompletną rewelacją! Skupienie, głęboki oddech i zasuwamy ! Chętnie to powtórzę. Na szczycie w schronisku zjedliśmy przygotowane w hotelu kanapki i odbyliśmy krótkie szkolenie z zakresu sterowania Bocklami... „Nie rób scen Mrozowska”- pomyślałam-” Nikt nie panikuje, więc zachowuj się, jakby nic się nie stało :-)”

Po pierwszych 100 metrach sanki z odzysku spodobały mi się tak bardzo, że zaczęłam powolutku z prędkości zerowej przechodzić do takiej, która pozwalała mi wyprzedzać kolejne osoby. Niestety mój styl ( nogi wykrzywione w X) nie wyglądał zbyt profesjonalnie, ale... szybko zyskałam naśladowców. Sanki gnały jak szalone, tracąc od czasu do czasu przyczepność w miejscach, gdzie już brakowało śniegu. Po około 30 minutach dotarliśmy na dół.

Po powrocie do hotelu przebrałam się w kostium kąpielowy i „doczołgałam” się do sauny. Zimny prysznic, który sprezentowałam sobie po wyjściu, nie poprawił mojego stanu fizycznego, dlatego zamiast biec na wycieczkę po mieście, jak wcześniej planowałam, na 2 godziny zaszyłam się w łóżku z książką. Było mi tak dobrze, że o mały włos nie przegapiłam kolacji. Instynkt samozachowawczy okazał się jednak silniejszy niż zmęczenie. Po kremie marchewkowo-imbirowym ( mam na myśli zupę, a nie mazidło do twarzy), smażonych w głębokim tłuszczu kwiatach cukinii z duszoną cykorią, czterech rodzajach deserów ( przyrzekam, że porcje miały wielkość degustacyjną:-) musiałam zdecydować się na przejażdżkę windą ( miałam pokój na pierwszym piętrze...), bo na schodach na pewno bym poległa ...

Kocham Włochy!!!